Ukraina to prawdopodobnie jedyny kraj w Europie, który godzi się na to, by zarówno ministrowie spraw zagranicznych, jak i prezydenci innego kraju, składając oficjalną wizytę państwową, nie przybywali do jej stolicy – Kijowa, a jechali tam, gdzie akurat im „po drodze”. Ministrowi Witoldowi Waszczykowskiemu było po drodze do Lwowa – na cmentarz „Orląt Lwowskich”, gdzie spoczywają Polacy polegli w walce z Ukraińcami w latach 1918-1919. Prezydentowi Andrzejowi Dudzie – na cmentarz polskich żołnierzy i policjantów w Charkowie, zamordowanych w 1940 r. z rozkazu Stalina przez NKWD – choć po drodze przelatywał na Kijowem.

Nawet dla mnie, człowieka nieobytego z zasadami protokołu dyplomatycznego to oznaka już nie tylko braku szacunku dla państwa – gospodarza i dla swoich odpowiedników – prezydenta i ministra spraw zagranicznych Ukrainy. To też dowód na upadek prestiżu ich samych.

Dla polskich polityków wciąż ważniejsze są groby, które dzielą – od tych, które mogłyby Polaków i Ukraińców pojednać. W imię przyszłości. W obliczu wspólnego wroga. Czy nie lepiej byłoby dziś, zamiast po raz enty „rozkopywać mogiłę wołyńską”, pochylić głowę nad mogiłą nieznanego żołnierza ukraińskiego poległego w toczącej się właśnie wojnie z rosyjskim agresorem? A takich mogił, bezimiennych, na Ukrainie są już setki.

Ukraina jest jedynym państwem, już nie tylko w Europie, ale i na świecie, które zgodziło się na odbudowanie na swoim terytorium nekropolii wzniesionej na cześć zwycięstwa wrogiego oręża nad jej dążeniami niepodległościowymi. Czyli, mówiąc wprost – pomnika własnej klęski i zniewolenia. Po latach, wskutek obecnej „polityki historycznej”, cmentarz „Orląt Lwowskich” zamiast stać się symbolem polsko-ukraińskiego pojednania, staje się coraz częściej symbolem polskiej okupacji.

Fenomen to rzadki, bo podwójny. Polska, jako państwo, zarówno to sanacyjne (przed wojną), jak i komunistyczne (po wojnie), ale też i to obecne (antykomunistyczne), wszystkie podobne pomniki i symbole wzniesione i pozostawione przez jej okupantów i zaborców (Niemców, Rosjan), czy jej wrogów (Ukraińców), zburzyła od razu po odzyskaniu niepodległości. Nie uniknęło tego losu też kilkaset cerkwi (rosyjskich i ukraińskich) oraz kilka tysięcy cmentarzy niemieckich i ukraińskich, w tym wiele nekropolii o ogromnej wartości historycznej.

Z ponad 300 tys. nagrobków niemieckiego Cmentarza Głównego (Hauptfriedhof) w Szczecinie, trzeciego co do wielkości cmentarzu w Europie i jednego z największych na świecie, ocalało do dziś ledwie 120 zabytkowych nagrobków. Wśród nich nagrobek jego projektanta, architekta Wilhelma Meyera-Schwartau, ale tylko dlatego, że odnaleziono go przypadkowo na cmentarnym wysypisku dopiero w 2002 r. Czy jak we Wrocławiu, gdzie zniszczono doszczętnie groby na ponad 120 niemieckich cmentarzach, w tym wybitnego teoretyka sztuki wojennej gen. Carla Philippa Gottfrieda von Clausewitza (1780-1831).

Władze Ukrainy niepodległej nigdy nie czyniły przeszkód w celu odszukania i godnego upamiętnienia miejsce pochówku polskich oficerów i żołnierzy, którzy dostali się do niewoli we wrześniu 1939 r., a następnie zostali zamordowani przez NKWD. Jednym z takich miejsc są właśnie Piatychatki, dziś dzielnica Charkowa, cel podróży prezydenta Dudy. Spoczywa tu 4302 oficerów WP, jeńców wojennych z obozu w Starobielsku i osób cywilnych zamordowanych w więzieniach NKWD w 1940 r. oraz kilka tysięcy Ukraińców, ofiar stalinowskich represji z lat 1937-1938. Lista z nazwiskami rozstrzelanych obywateli polskich została odnaleziona w archiwum Służby Bezpieczeństwa niepodległej już Ukrainy i w 1994 r. przekazana stronie polskiej. Na tej podstawie przeprowadzono w Charkowie ekshumację, a następnie w latach 1999-2000 zbudowano cmentarz wojskowy. W 2001 r. rozpoczęto poszukiwania i ekshumację szczątków innej grupy polskich oficerów rozstrzelanych w Bykowni k. Kijowa. Prace trwały do 2007 r. Dziś te miejsca są uporządkowane i zadbane, nikt ich nie niszczy, nie dewastuje.

Pod tym względem Ukraina i Ukraińcy mogą być wzorem do naśladowania. Przede wszystkim dla samych Polaków. Warto o tym pamiętać, stawiając zarzut o umyślnym blokowanie ekshumacji na Wołyniu i grobów żołnierzy poległych w 1939 r.

A teraz o sprawie, o której już dawno chciałem napisać. Z niezrozumiałych powodów listę z danymi personalnymi kilku tysięcy obywateli polskich, którą SB Ukrainy przekazało w 1994 r. zastępcy prokuratora generalnego RP Stefanowi Śnieżce nazwano – „UKRAIŃSKA LISTA KATYŃSKA”.

To nieprawdziwa i moim zdaniem bardzo niebezpieczna zbitka pojęciowa. Niestety pod taką nazwą funkcjonuje ona od lat w Wikipedii i mediach. A przecież ani ona ukraińska, ani katyńska! Jeśli tak, to dlaczego nie ma „Rosyjskiej listy katyńskiej”, choć to zbrodnia rosyjska i katyńska, jak żadna inna!?

Sprawę można byłoby zbagatelizować, gdyby nie wiceminister spraw zagranicznych Polski Bartosz Cichocki, który na konferencji prasowej w dniu 12 listopada tego roku, komentując decyzję strony ukraińskiej o zakazie prowadzenia ekshumacji, jako „nie sprzyjającej rozwojowi dialogu historycznego”, powiedział publicznie, przed kamerami, że Ukraina jeszcze „nie rozliczyła się ze zbrodni katyńskiej”.

Dziennikarz PAP cytujący jego wypowiedź skomentował to jako przejęzyczenie, twierdząc, że wiceszef MSZ miał najwyraźniej na myśli „zbrodnię wołyńską”. Problem w tym, że dementi Cichockiego w mediach nie znalazłem, a jego skandaliczna wypowiedź żyje w internecie już własnym życiem. Za kilka lat, kiedy odejdzie pokolenie, które potrafi jeszcze korzystać z innych źródeł wiedzy niż Google, może się okazać, że do obwiniania Ukraińców o „rzeź wołyńską” dojdzie jeszcze zbrodnia katyńska.