Tylko dwie instytucje w Polsce podjęły próbę całościowego opracowania strat polskich na Wołyniu i na całych „Kresach”. Były to Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (GKBZpNP) i Ośrodek „Karta” w Warszawie. Ani jedna, ani druga nie upubliczniły dotychczas pełnych rezultatów swoich prac.

Komisja została powołana dekretem z 10 listopada 1945 r. Początkowo jako Główna Komisja Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. Po powstaniu Niemieckiej Republiki Demokratycznej (NRD) w 1949 r. zbrodnie „niemieckie” w nazwie zamieniono na „hitlerowskie”, by nie razić uczuć sąsiadów zza Odry. Dokładnie odwrotna sytuacja miała miejsce po powstaniu niepodległej Ukrainy. Zbrodnie „nacjonalistów ukraińskich” podniesiono w Polsce do rangi zbrodni ogólnonarodowej i nazywano „ukraińskimi”, a odczuciami sąsiadów zza Bugu i znad Dniepru nikt się specjalnie nie przejmował.

Jeszcze w latach osiemdziesiątych ub. wieku Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce (GKBZHwP) rozszerzyła zasięg terytorialny prowadzonych śledztw o byłe województwa wschodnie II Rzeczypospolitej, które po ustaleniu nowej granicy wschodniej Polski w lipcu 1944 r. znalazły się w składzie Ukrainy, Białorusi i Litwy. Nieformalnie śledztwami objęto wówczas również zbrodnie popełnione przez ukraińskich nacjonalistów, a nieco później zbrodnie sowieckie. Wtedy to kilku wybranym Okręgowym Komisjom Badania Zbrodni Hitlerowskich, powołanym w miastach wojewódzkich (Lublin, Katowice, Kraków, Wrocław), przydzielono śledztwa obejmujące swym zasięgiem odpowiednio Wołyń, Stanisławowskie, Tarnopolskie, Lwowskie. Na tej samej zasadzie rozdzielano śledztwa dotyczące Wileńszczyzny, Nowogródzkiego i Polesia.

Badanie, a nie ściganie zbrodni

Priorytetem GKBZHwP było badanie, a nie ściganie zbrodni. Główna Komisja oraz Okręgowe Komisje miały wprawdzie prawo do prowadzenia dochodzeń, przesłuchiwania świadków, a także zlecania tych czynności milicji, prokuraturom cywilnym oraz innym organom, jednakże nie mogły, jak to ma miejsce obecnie w przypadku Instytutu Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (KŚZpNP), kierować samodzielnie do sądu aktów oskarżenia. Komisje prowadziły śledztwa, gromadziły materiał dowodowy w sprawie, a następnie, gdy uznano, że jest on wystarczający, akta przekazywano polskim prokuraturom powszechnych lub wysyłano do prokuratury zachodnioniemieckiej z centralą w Ludwigsburgu, specjalizującej się w ściganiu zbrodniarzy hitlerowskich, które podejmowały decyzję o skierowaniu lub też nie sprawy do sądu.

Trzon Komisji tworzyli ludzie z wykształceniem prawniczym, historycy, dokumentaliści, specjaliści w różnych dziedzinach związanych z okupacją niemiecką. Wykonywali oni ogromną i niezwykle pożyteczną pracę wspomagającą i odciążającą pion śledczego. Zajmowali się wyszukiwaniem informacji w archiwach, poszukiwaniem świadków, a nawet ich przesłuchiwaniem. Dziś nazwalibyśmy ich researcherami.

To właśnie Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce wydała, jako pierwsza, w 1990 r. książkę Jerzego Turowskiego i Władysława Siemaszki, Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich dokonane na ludności polskiej na Wołyniu 1939-1945, będącą pierwowzorem wersji opracowanej później z udziałem Ewy Siemaszko.

Jednym z najbardziej znanych pracowników Komisji był dr Jacek Wilczur. Tytułował się: „Główny specjalista Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce”. Zasłynął ze sprawy Iwana Demianiuka. Jako oskarżyciel posiłkowy reprezentował państwo polskie na jego procesie w Izraelu, co opisał w swojej książce Ścigałem Iwana Groźnego (1993).

„Było tego na oko ponad 100 tomów…”

Opisany w pierwszej części „Mitu 100 tysięcy” incydent z udziałem dyrektora Okręgowej Komisji w Krakowie Ryszarda Kotarby, który przyjechał do Wrocławia na zaproszenie organizacji kresowych, by zaprezentować zgromadzone dotychczas dane dotyczące strat ludności polskiej w woj. tarnopolskim, jest niezwykle istotny jeszcze z jednego powodu. Ujawnia bowiem skrywany dotychczas wstydliwie fakt, iż już w latach 80, czyli jeszcze w czasach głębokiej komuny, Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, a potem Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu oraz podległe jej Okręgowe Komisje, prowadziły zakrojone na szeroką skalę śledztwa w sprawach zbrodni popełniony przez UPA.

Umówiliśmy się z dyrektorami Okręgowych Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce – opowiada dr Ryszard Kotarba – że zaczynamy prowadzić również śledztwa na kierunku wschodnim. Podzielono teren ówczesnych Kresów między kilka Komisji. Zrobiliśmy to wbrew Kąkolowi, ówczesnemu dyrektorowi Głównej Komisji. Pan wie, kim był Kąkol? [Kazimierz Kąkol – dyrektor GKBZH (1985-1989), wcześniej kierownik Urzędu do Spraw Wyznań (1974-1980) – EM]. Nam chodziło przede wszystkim o zbrodnie sowieckie. Ale przy tej okazji, w zeznaniach świadków, pojawiły się również sprawy zbrodni popełnionych przez UPA na Polakach. Przesłuchano w tej sprawie tysiące świadków. Wysyłaliśmy pisma do prokuratorów na terenie całego kraju w sprawie przesłuchania świadków mieszkających w innych województwach. Wiedzieliśmy, że to jest ostatni moment. Dziś większość z nich już nie żyje”.

Zgromadzono w ten sposób w Okręgowych Komisjach ogromny materiał zawierający szczegółowe informacje dotyczące mordów na ludności polskiej popełnionych przez UPA w poszczególnych miejscowościach, liczb i nazwisk ofiar. „Było tego – jak się wyraził dr Ryszard Kotarba – na oko ponad 100 tomów”. Tylko w krakowskiej Komisji, którą wtedy kierował.

Zatem środowiska kresowe doskonale były zorientowane, że to na zeznaniach członków ich społeczności, przesłuchiwanych przez prokuratorów Komisji w ramach prowadzonych śledztw, spoczywa ciężar gromadzonego materiału dowodowego. Powielane po dziś dzień opinie, jakby dopiero wiele lat po upadku komunizmu i odzyskaniu niepodległości przez Polskę, możliwe było podjęcie prac nad dokumentowaniem strat ludności polskiej na „Kresach”, rozmijają się z prawdą.

O tym, jak „mit” spotkał się z prawdą…

Jednym z nielicznych, który był świadom tego, jak istotną wiedzę w sprawie liczby polskich ofiar może posiadać GKBZpNP, był przewodniczący Środowiska Żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK Andrzej Żupański. Uzmysłowiła mu to zarówno tajna notatka wicedyrektora Głównej Komisji dr. Stanisława Kaniewskiego, opracowana w 1997 r., jak i dane zaprezentowane w 1995 r. we Wrocławiu przez dyrektora Okręgowej Komisji BZpNP w Krakowie Ryszarda Kotarbę. W obu przypadkach ustalenia Komisji były diametralnie różne od oceny strat podawanych przez środowiska kresowe.

Andrzej Żupański z wykształcenia był inżynierem chemikiem. Przez ponad 20 kierował jednym z największych zakładów farmaceutycznych „Polfa” w Tarchominie. Rzetelność i odpowiedzialność miał we krwi. Był świadom, że podobnie jak w chemii, tak i w tym przypadku, niedotrzymywanie się określonych procedur, zachwianie odpowiednich proporcji, nieprzestrzeganie zasady rzetelności badań, może „wysadzić w powietrze” również wiarygodność środowisk kresowych i w konsekwencji poważnie utrudnić, jeśli nie zablokować dialog polsko-ukraiński. Może też prowadzić do wyprodukowania „podróbki”, która – w tak wrażliwej materii, jaką jest liczenie ofiar krwawych waśni sąsiadujących ze sobą narodów, podobnie jak w przypadku leków – wyrządzi więcej szkody, niż da pożytku. Ale równie dobrze, przy maksimum złej woli, może doprowadzić do jednego i do drugiego.

We wrześniu 1997 r., tj. w kilka miesięcy po opublikowaniu przez Stowarzyszenie UOZUN „Informacji” na temat 200 tys. zamordowanych Polaków – Andrzej Żupański zwrócił się do dyrektora GKBZpNP i do prezesa Stowarzyszenia UOZUN z propozycją spotkania w celu wspólnego przedyskutowania rozbieżności w ocenie polskich strat. Niepokoiła go szczególnie pięciokrotna różnica w ustaleniach Głównej Komisji i Stowarzyszenia.

„Uważaliśmy – relacjonuje Żupański – że przedstawienie założeń i sposobów ustalania szacunków może spowodować przybliżenie ocen wszystkich ośrodków, co miałoby ogromne znaczenie dla wiarygodności polskich twierdzeń. Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu nigdy, do momentu jej likwidacji jako jednostki samodzielnej, w pełni oficjalnie nie ogłosiła wyników prowadzonych przez wiele lat dochodzeń w sprawie zbrodni Ukraińców. Osoby, z którymi mieliśmy kontakt, były pełne najlepszych chęci i przygotowały kilka dokumentów przedstawiających sumaryczne wielkości strat poniesionych przez polską ludność z ręki nacjonalistów ukraińskich. Ale nigdy Główna Komisja nie ogłosił tych dokumentów «urbi et orbi» z podpisem dyrektora Komisji. Wydawane dokumenty były podpisywane zawsze przez zastępcę dyrektora p. dr. Stanisława Kaniewskiego i nie były ogłaszane w mediach centralnych. W rezultacie mogły być ignorowane przez tych, dla których były niewygodne”.

Do spotkania doszło 30 stycznia 1998 r. w siedzibie Głównej Komisji BZpNP, która mieściła się w budynku Ministerstwa Sprawiedliwości w alejach Ujazdowskich w Warszawie. Komisję reprezentowali dr Stanisław Kaniewski i przedstawiciele Okręgowych Komisji, zaś środowiska kresowe – Andrzej Żupański, Szczepan Siekierka, Ewa Siemaszko i prof. Edmund Bakuniak. Spotkanie miało następujący przebieg. Najpierw wyniki własnych badań polskich strat w poszczególnych województwach omówili przedstawiciele Okręgowych Komisji BZpNP. Następnie, w imieniu Stowarzyszenia UOZUN, swoje ustalenia referowała Ewa Siemaszko. Po wystąpieniach stron przystąpiono do omówienia różnic w ocenie polskich ofiar.

„Niestety – jak wspomina to spotkanie Andrzej Żupański – nie doszło nawet do najmniejszych uzgodnień, choćby do wyjaśnienia pojęcia mnożnika wyrażającego stosunek liczby ofiar ustalonej przy pomocy dowodów do liczby ofiar przyjętej na podstawie szacunków. Zebrani nie zgodzili się z naszymi przedstawicielami. Zgodnie twierdzili, że istotną cyfrą trudną do zakwestionowania jest ilość wsi zaatakowanych, czy ilość zagród spalonych. Brak porozumienia w tej podstawowej sprawie uznaliśmy za duże nasze niepowodzenie”.

Kreatywna buchalteria ofiar Pani Ewy

O co tak naprawdę poszło uczestnikom tego spotkania? O dwie kwestie. Pierwsza – dotyczyła liczby polskich ofiar w Galicji Wschodniej, która już wcześniej głęboko poróżniła przewodniczącego Stowarzyszenia UOZUN Szczepana Siekierkę (według jego danych 127 tys. zamordowanych) z Główną Komisję (20-25 tys.). Na domiar złego w trakcie spotkania Andrzej Żupański, zgodnie zresztą z ustaleniami seminarium „Polska-Ukraina: trudne pytania”, przyznał w tej kwestii rację Komisji, czym naraził się zarówno Siekierce, jak i Siemaszko. Później we wspomnieniach napisze, że „spotkanie to było dla p. Ewy Siemaszko okazją do określenia publicznie naszych seminariów «działaniem antypolskim»” [A. Żupański, Droga do prawdy o wydarzeniach na Wołyniu, s. 141].

Przyklejenie komuś łatki, że jest się „antypolskim”, było niczym „pocałunek śmierci”. W najlepszym wypadku mogło się skończyć oskarżeniem o „motykowanie historii”.

Druga kwestia sporna miała związek z diametralnie odmiennym podejściem do metodologii liczenia strat polskich na „Kresach”. Jej kwintesencją był wspomniany przez Żupańskiego „mnożnik”. Nie wiadomo, kto pierwszy wpadł na pomysł, by metodą tą posłużyć się w liczeniu ofiar polsko-ukraińskiego konfliktu, ale jedno jest pewne. Rozwinęła ją, opanowała do perfekcji i „wprowadziła na salony” polskiej nauki Ewa Siemaszko. Technolog żywienia z wykształcenia, dokumentalista martyrologii polskiej na „Kresach” z powołania.

Dla pracowników GKBZpNP dokumentujących zbrodnie na „Kresach”, stosowanie przy liczeniu ofiar tzw. „mnożnika” określającego stosunek liczby ofiar ustalonej przy pomocy dowodów do liczby ofiar przyjętej na podstawie szacunków, zaprezentowane przez Ewę Siemaszko, było po prostu nie do zaakceptowania. Według prokuratorów Komisji kryterium niepodważalnym była liczba osób zamordowanych w poszczególnych miejscowościach, podana przez świadków w protokołach przesłuchań. Niekoniecznie znanych z nazwiska. Tylko takie dane, po ich zweryfikowaniu zeznaniami innych świadków, mogły być podstawą do ustalenia liczby ofiar.

Dla lepszego przedstawienia metodologii, w oparciu o którą zbudowano mit 100 tys. ofiar „rzezi wołyńskiej”, posłużę się danymi opublikowanymi przez Ewę Siemaszko w artykule Bilans zbrodni oraz w książce Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, tom II, s. 1040-1057, której jest współautorką.

E. Siemaszko, Bilans zbrodni [w:] „Biuletyn IPN” 2010, nr 7-8, s. 70-94.

Powyższa tabela zawiera następujące rubryki:
1. Liczba ustalonych miejscowości, w których mordowano Polaków.
Według danych Ewy Siemaszko mordów na Polakach dokonano w 1865 miejscowościach na Wołyniu i w 2279 w Galicji. Z kolei w swej książce Ludobójstwo… podaje liczbę 1721 miejscowości, w których Polacy zostali zamordowani, a ponadto 2189 miejscowości, w których Polacy mieszkali, lecz brak jest informacji o ich losie i ofiarach. Ta druga grupa miejscowości będzie podstawą do obliczenia danych zawartych w rubryce 4. „Liczba ofiar szacowana ponad liczby ustalone”.
2. Liczba zamordowanych znanych z nazwiska.
To osoby, których nazwiska ustalono na podstawie relacji świadków lub innych materiałów (wspomnień, listów, dokumentów archiwalnych, kościelnych aktów zgonów). To jedyna, w miarę wiarygodna, liczba ofiar, choć, jak wskazują na to najnowsze badania prowadzone w Ukrainie, nie wolna od błędów i przekłamań. Dla Wołynia wynosi ona – 22 113 osób, Galicji Wschodniej – 20 383. W książce Ludobójstwo… Ewa Siemaszko określa liczbę Polaków zamordowanych na Wołyniu, znanych z nazwiska, nieco niżej – 19 379 osób.
3. Udokumentowana liczba zamordowanych.
To suma liczb osób „zamordowanych znanych z nazwiska” i „zamordowanych nieznanych z nazwiska”, ale zdaniem autorki udokumentowanych na podstawie relacji i innych materiałów. W przypadku Wołynia: „udokumentowana liczba zamordowanych” wynosi – 38 600 osób (wg książki Ludobójstwo…, 36 750 osób), w tym: 22 113 (57,29%) „znanych z nazwiska” i 16 487 (42,71%) „nieznanych z nazwiska”. Dla Galicji: „udokumentowana liczba zamordowanych” – 50 100 osób, w tym 20 383 (40,68%) „znanych z nazwiska” i 29 717 (59,32%) „nieznanych z nazwiska”.
4. Liczba ofiar szacowana ponad liczby ustalone.
Zawiera szacunkową liczbę Polaków zamordowanych w 252 miejscowościach „o częściowo ustalonej liczbie ofiar”, 140 miejscowościach „o nieznanej liczbie ofiar” i w 1787 miejscowościach, w których, jak pisze Ewa Siemaszko, „losy Polaków nie są w ogóle znane”,. Łącznie na Wołyniu miejscowości, dla których liczbę ofiar ustalono szacunkowo, przy pomocy wspomnianego „mnożnika”, było 2189.

Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945, tom II, s. 1057.

Według Ewy Siemaszko liczba Polaków zamordowanych na Wołyniu w tych 2189 miejscowościach „szacowana ponad liczby ustalone” wynosi 21 400 osób. Natomiast w trzech województwach Galicji – 20 680 zamordowanych. W obu przypadkach „liczba szacowana ofiar” jest niemalże równa „liczbie zamordowanych znanych z nazwiska”. Bardziej obrazowo pokazuje to powyższy diagram zamieszczony przez Ewę Siemaszko w książce Ludobójstwo…,s. 1057.

Jak to obliczono w przypadku Wołynia? Autorka wyszła z założenia, że skoro miały miejsce udokumentowane ataki UPA na Polaków zamieszkałych w 1721 miejscowościach, dla których liczba zamordowanych „znanych z nazwiska” wynosi 22 113 osób (średnia 12 ofiar na jedną miejscowość), a „udokumentowana liczba zamordowanych” – 38 600 osób (średnia 22), to przyjmując za fakt oczywisty, że Ukraińcy, kierując się zbrodniczą ideologią integralnego nacjonalizmu, zamierzali zgładzić wszystkich Polaków – pomimo braku jakichkolwiek danych (relacji świadków, meldunków podziemia, itp. dokumentów) potwierdzających dokonanie przez UPA mordów w większości z pozostałych 2189 miejscowości zamieszkanych przez ludność polską – uprawnione jest stwierdzenie, że również w każdej z nich został zamordowana pewna, określona liczba osób.

Liczbę tę obliczono w oparciu o „mnożnik”, wyrażający stosunek liczby ofiar udokumentowanych do liczby ofiar przyjętych na podstawie szacunków. Ile wynosi ten „mnożnik”, nie wiadomo. To jedna z tajemnic „mitu”, równie pilnie strzeżona i zmienna, jak kody szyfrowe niemieckiej „Enigmy”.

Brak świadków i dokumentów potwierdzających fakt dokonania zbrodni w tych miejscowościach – według Ewy Siemaszko – jedynie uprawdopodabnia przyjęte kryterium liczenia ofiar. Jej zdaniem przypadki wymordowania wszystkich mieszkańców polskich wsi na Wołyniu, a w szczególności kolonii, nie należały do odosobnionych. To prawda. Ale czy było ich łącznie  21 400?

Uwaga: Liczba 1721 miejscowości, dla których, wg E. Siemaszko, znane są dane dot. zamordowanych Polaków na Wołyniu, dodana do 2189 miejscowości = 3910. Według danych spisu powszechnego z 1931 r. w woj. wołyńskim było 2743 miejscowości.

5. Prawdopodobna liczba zamordowanych Polaków.
To suma „udokumentowanej liczby zamordowanych” i „liczby ofiar szacowanej ponad liczby ustalone”, co daje łączną liczbę wszystkich ofiar. Wg Ewy Siemaszko łączna liczba Polaków zamordowanych na „Kresach” wynosi – 130 800 osób, w tym Wołyń – 60 000 osób i Galicja Wschodnia – 70 800 osób.

Reasumując:

  • Od 19 379 do 22 113 osób – to łączna liczba Polaków zamordowanych na Wołyniu w latach 1939-1945, znanych z nazwiska, w zależności od publikacji Ewy Siemaszko.
  • 36 750 do 38 600 osób – to udokumentowana łączna liczba Polaków zamordowanych na Wołyniu w latach 1939-1945, w tym znanych i nieznanych z nazwiska. Z uwagi na brak dostępu do źródeł na podstawie, których została opracowana, jest uznawana za prawdopodobną.
  • 61 400 do 77 887 – tyle brakuje do 100 tys. zamordowanych na Wołyniu.

***
30 stycznia 1998 r. można uznać za datę historyczną. Dla Stowarzyszenia UOZUN i Ewy Siemaszko był to sygnał, że nie wszyscy, którzy dysponują wiedzą na temat wielkości polskich strat na Wołyniu i w Galicji (w tym konkretnym przypadku szerszą i bardziej rzetelną), mimo iż są Polakami, będą skłonni przyjąć ich metody kreatywnej buchalterii ofiar za obowiązującą. Mają więc do wyboru dwie możliwości: zaakceptować kryteria Głównej Komisji BZpNP i wyniki ich badań lub je odrzucić.

Pierwsze – oznaczałoby zgodę na kilkukrotne zmniejszenie liczby polskich ofiar na „Kresach”, a w konsekwencji wytrącenie najważniejszego argumentu – o wyjątkowości „ukraińskiego ludobójstwa”.

Drugie – wymagało sięgnięcia po argumenty, które pozwoliłby nie tyle skutecznie zakwestionować ustalenia poszczególnych Okręgowych Komisji dot. liczby polskich ofiar, a tych ani Siemaszko, ani Siekierka nie posiadali, co przede wszystkim całkowicie „zneutralizować” Komisję, jako instytucję, która jako jedyna była w stanie podważyć wiarygodność twierdzeń Stowarzyszenia UOZUN i Ewy Siemaszko. Czyli innymi słowy „zakneblować” Główną Komisję tak, by posiadana przez nią wiedza już nigdy więcej nie zagroziła „mitowi”.

Od narady w dniu 30 stycznia 1998 r. instytucja, która przez ponad trzydziestu lat zajmowała się systematycznie, profesjonalnie i za państwowe pieniądze pochodzące z naszych podatków, dokumentowaniem zbrodni popełnionych na ludności polskiej na Wołyniu i Galicji Wschodniej, już nigdy więcej nie upubliczniła wyników swoich badań.

Czy dlatego, że upublicznienie danych zgromadzonych na podstawie zeznań setek świadków, składanych przed prokuratorami Komisji, zapisanych na tysiącach stron protokołów przesłuchań, wielokroć niższych i rewidujących w sposób drastyczny powszechne wyobrażenia o wielkości polskich ofiar poniesionych z rąk Ukraińców – mogłoby się okazać groźne nie tyle dla Towarzystwa UOZUN i Pani Ewy Siemaszko, co dla kierownictwa Instytutu Pamięci Narodowej?

Komisja likwidacyjna

Uchwałą Sejmu z 18 grudnia 1998 r., czyli w rok od wspomnianej narady z udziałem Andrzeja Żupańskiego, Szczepana Siekierki i Ewy Siemaszko, Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu oraz wszystkie podległe jej Okręgowe Komisje zostały rozwiązane i przekształcone w pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej pod nazwą Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (KŚZpNP). Przez dwa lata Komisja funkcjonowała w zawieszeniu, czekając na wybór przez Sejm pierwszego dyrektora Komisji Ścigania, co ze względów politycznych przeciągnęło się do 7 sierpnia 2000 r. W tym czasie wszystkie śledztwa prowadzone przez Komisję, jak wspomina dr Ryszard Kotarba, zawieszono, a większość pracowników odeszła lub została zwolniona.

W każdej z Komisji pozostało po kilka osób, które nie robiły nic, ponieważ nie miały umocowania prawnego do prowadzenia jakichkolwiek śledztw. W Krakowie z pierwotnego naszego zespołu pozostało zaledwie kilku ludzi. Żadnych śledztw w sprawie zbrodni ukraińskich na Kresach już potem nie prowadzono”.

Po wyborze przez Sejm Witolda Kuleszy na dyrektora KŚZpNP, powołano Komisję Likwidacyjną Głównej Komisji i Okręgowych Komisji BZpNP. Kierował nią Antoni Galiński, były dyrektor Okręgowej Komisji w Łodzi, człowiek Kuleszy.

To oni zadecydowali o odebrania Okręgowej Komisji BZpNP w Krakowie śledztw dot. zbrodni ukraińskich nacjonalistów na terenie byłego woj. tarnopolskiego i przekazania ich do… Wrocławia!

Według dr. Kotarby zadecydowały o tym względy osobiste. Zważywszy jednak na fakt, że Okręgowa Komisja BZpNP we Wrocławiu była już wcześniej obarczona licznymi śledztwami dot. zbrodni popełnionych na terenie woj. lwowskiego, decyzja ta wydaje się co najmniej irracjonalna.

Kiedy prezesem IPN został Janusz Kurtyka, podjął on próbę przywrócenia do Krakowa śledztw dot. woj. tarnopolskiego. Ale po jego tragicznej śmierci w katastrofie smoleńskiej projekt ten został ostatecznie zaniechany”. [Rozmowa nieautoryzowana z byłym dyrektorem Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Krakowie dr. Ryszardem Kotarbą].

Dr Ryszard Kotarba w porę się zreflektował, że liczenie ofiar polsko-ukraińskiego konfliktu to, jak stąpanie po polu minowym. Po rozwiązaniu GKBZpNP pozostał w Instytucie Pamięci Narodowej i zajął się badaniem zbrodni niemieckich i stalinowskich. Jest autorem wielu cennych publikacji, m.in. znakomitej książki o niemieckim obozie w Płaszowie (1942-1945), tym uwiecznionym przez Stevena Spielberga w filmie Lista Schindlera i współautorem książki Literaci a sprawa katyńska – 1945. Obie pozycje wydał krakowski Oddział IPN.

Czy zatem rozwiązanie doświadczonego zespołu, odebranie i przekazanie śledztw wraz ze zgromadzonymi materiałami do Wrocławia – matecznika Stowarzyszenia Upamiętnienia Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów, było gestem dobrej woli ze strony nowego kierownictwa IPN, które miało gwarantować, że ani Ryszard Kotarba, ani nikt inny, nie podważy już ich ustaleń dotyczących liczby zamordowanych Polaków na „Kresach”?