W tę sobotę po raz ostatni zamiatałem ulicę w niemieckiej wsi w Hesji. Przyjechałem tu, by zarobić na spłatę długów, w jakie popadłem, wydając książkę – „Akcja „Wisła” 1947”. Po ukazaniu się pierwszego wydania w 1993 r. straciłem pracę w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Po wydaniu książki w 2014 r., mimo doktoratu, pracy już nie mogłem znaleźć nigdzie. Nawet na stacji benzynowej czy jako pomoc kuchenna w pizzerii w małym miasteczku Orneta na Warmii. Raz byłem za stary, innym razem za mądry, jak na wymagane kwalifikacje, a najczęściej odpadałem po „wygooglowaniu” informacji o mnie w trakcie sprawdzania CV. Wyżyć z pisania i sprzedaży książek się nie dało. W końcu wynająłem własne mieszkanie na dwa lata, by wspierać syna studiującego na Politechnice, i wyjechałem na wieś. Właśnie do niego wróciłem.
W takich chwilach w życiu można liczyć na wsparcie tylko niewielu. Politycy, byli posłowie, na których głosowaliście i których wspieraliście, kiedy byli w potrzebie, teraz mają was w d….! I właśnie tym niewielu, którzy pomogli mi przetrwać najtrudniejsze chwile, chciałbym dziś bardzo, bardzo podziękować!
Wiosnę spędziłem na rusztowaniach, wykańczaniu domów, zakładaniu trawników i nawadniania ogrodów tych, którzy nie zawracali sobie d.. Akcją „Wisła” i martyrologią. Kiedy nawodnienie przestało działać, zatrudniłem się w Niemczech jako opiekun „dziadka z Wehrmachtu”. Praca ciężka, ale przynajmniej wieczorami mogłem pracować nad nową książką, a raz w tygodniu pojechać do pobliskiego miasteczka, by napić się espresso we włoskiej kawiarni z darmowym wifi i przy tej okazji zamieścić tekst na FB. Włoch, właściciel kawiarni, kłócący się ze swoimi córkami po włosku, wspaniałe espresso Ceb Caffe i Facebook trzymali mnie przy życiu.
Jak na ironię losu trafiłem do 80. letniego Niemca, który urodził się na Wołyniu! Jego przodkowie przed kilku wiekami przybyli tam z Niemiec i osiedli się na kolonii Matyldów w gminie Szczurzyn, pow. Łuck. O Ukraińcach zachowali bardzo dobre wspomnienia. Niestety po wybuchu wojny fuhrer Adolf kazał im wracać pilnie „na rodinu”, czyli do „Fatherlandu”, by wzmocnić żywioł niemiecki w tzw. Warthegau w rejonie miasta Wieluń, w miejsce wypędzonych Polaków. Kiedy w 1945 r. Polacy wrócili do swoich domów, rodzina wołyńskich Niemców, uciekając przed ruskimi tankami, zatrzymał się dopiero w górzystej północnej Hesji, paręnaście kilometrów za liną graniczną z przyszłą NRD. Herr Edmund często narzekał, że ziemia w Hesji nie jest tak urodzajna, jak w Ukrainie.
W niedzielę wsiadłem do pociągu w Getyndze i z przesiadkami w Hanowerze i Berlinie wracałem do domu. Po drodze pisałem „(A)Historyczne dywagacje”. Do Warszawy miałem odjechać z małej stacji Berlin-Gesundbrunnen. Czasu na przesiadkę było zaledwie kilkanaście minut, a pociąg z Hanoweru miał już opóźnienie. Mogłem nie zdążyć. Biegałem więc po dworcu, szukając właściwego peronu, gdyż na bilecie nie było takiej informacji. I kiedy dosłownie na 2 min. przed planowym odjazdem po raz pierwszy od kilku miesięcy usłyszałem język polski, wiedziałem, że jestem uratowany!
Moimi wybawcami okazała się grupka słynnych już berlińskich bezdomnych „rodaków”, którzy podróżnych wsiadających do międzynarodowego pociągu relacji Berlin – Warszawa witali głośnymi okrzykami: „Dokąd jedziecie pisowskie chu…”.
Zostaw komentarz